Nie ma nic bardziej cennego od osoby stojącej obok nas.
Papież Franciszek
Witajcie kochani!
To już mój ostatni list, który do Was piszę jeszcze z mojej kochanej Devy. Czas mojej misji dobiega końca, a mianowicie, tak jak Wam pisałam, z końcem lipca wróciłam do Polski. Moje serce jest przepełnione wdzięcznością za to wszystko, co Pan Bóg zdziałał w tym czasie. Te ostatnie miesiące w Rumunii były dla mnie i naszej wspólnoty bardzo intensywne: przepełnione radością, smutkiem, pięknem, trudem. Pragnę podzielić się tym czasem również z Wami.
Święta Wielkanocne – podwójne świętowanie
W tym roku dane nam było przeżyć Święta Wielkanocne podwójnie. Świętowaliśmy najpierw nasze katolickie święta, a miesiąc później wraz z naszymi grekokatolickimi przyjaciółmi. Święta katolickie były bardzo piękne. Łaska zobaczenia Zmartwychwstałego Chrystusa w drugim człowieku, te wszystkie tak nieoczekiwane spotkania z ludźmi, które dane nam było wspólnie przeżyć. Pierwszego dnia po Mszy świętej Pan Bóg przysłał do naszego domu Cristiego, z którym mogłyśmy wypić kawę i zjeść świąteczne ciasto – bardzo prosty i poruszający moment. Przy każdym spotkaniu z Cristim przekonuję się, jak bardzo potrzebuje uwagi, bycia wysłuchanym. Cristi rozwiódł się ze swoją żoną, ma dwójkę dzieci, które teraz są pod jego opieką. Przeżył on ogromne cierpienie i jest bardzo samotny. Tak się cieszyłam w sercu, że tego poranka mogliśmy być z nim, dać ten czas uwagi, bezcenny, po prostu skupić się na spotkaniu, które przyniosło tyle radości. Później przyszła Larisa – nasza Przyjaciółka z Devy, która studiuje i pracuje w Cluj. Nie mamy zbyt wielu okazji do spotkania z nią, stąd tak bardzo ucieszyłam się z jej wizyty. Później, świąteczny obiad z Cristim i jego dziećmi, z naszą Przyjaciółką Edith, Narcisą, Elisabetą. Po obiedzie odwiedziło nas mnóstwo dzieci z naszej ulicy, Speranca wraz z dziećmi, było wspólne zdobienie jajek, malowanie, zabawy. Czas ogromnej radości.
Miesiąc później przeżyłyśmy święta z naszymi grekokatolickimi przyjaciółmi. To niesamowite bogactwo i łaska bycia z nimi w tym czasie. Dni Wielkiego Tygodnia przeżyliśmy wraz ze wspólnotą Domów Serca w Cluj. Był to czas przepięknych rekolekcji i dzielenie tego czasu wspólnie. Wielką Sobotę – Wigilię Zmartwychwstania przeżyłyśmy w Devie. Późnym wieczorem, tuż przed 24:00 udałyśmy się na Mszę Zmartwychwstania. Pięknem i ogromną łaską było modlić
się wspólnie z naszymi grekokatolickimi przyjaciółmi. Na koniec ceremonii jest taka tradycja, że daje się wychodzącym z kościoła wiernym pakiet zwany Paschą: chleb i wino. Zaangażowałyśmy się w pomoc przy rozdawaniu Paschy, mówiąc każdej osobie: Chrystus Zmartwychwstał! W odpowiedzi słysząc: Prawdziwie Zmartwychwstał! To taka piękna tradycja, wierni zanoszą Paschę do swoich domów, rodzin i dzielą się z najbliższymi. Chleb i wino, symbol obecności Chrystusa pośród nas już na zawsze, Zmartwychwstanie. Ogromnym darem było dla nas gościć w tym czasie Marcelinę – przyszłą wolontariuszkę Domów Serca, która już za kilka miesięcy uda się na swoją misję do Urugwaju. W święta byłyśmy zaproszone na obiad do naszych przyjaciół grekokatolickich. Te spotkania przy stole, rozmowy, dzielenie się tym momentem radości to tak wielka łaska i cud prostego spotkania z drugim człowiekiem, radość ze wspólnie przeżytego czasu.
Koniec i początek
Tak jak już się z Wami dzieliłam w liście, moi drodzy Przyjaciele, nie tak dawno zmarła nasza Przyjaciółka Braia. Jej śmierć dla nas wszystkich, dla przyjaciół, wolontariuszy, którzy ją poznali, będąc na misji w Rumunii, była ogromnym szokiem. Braia była naszą przyjaciółką od wielu lat, od początków Domu Serca, zawsze bardzo się nami interesowała. Gdy przyjeżdżał nowy wolontariusz, chciała go poznać. Wiem, że byliśmy dla niej bardzo ważni, a ona dla nas. W jednym momencie dowiedzieliśmy się o jej śmierci. Braia odeszła do Pana, jednak mamy ogromną ufność, że On jeden najlepiej zna czas każdego z nas, zna liczbę naszych ziemskich dni. Tak wiele wspomnień, jakie nosimy w sercu, jej osoba, tak ważna była dla nas wszystkich. Tak bardzo chcieliśmy przy niej być w czasie choroby, jednak nie było nam to dane z powodu tych wszystkich koronawirusowych restrykcji. Była przy niej Mandra, żona brata Brai. To ona stała pod jej krzyżem. Mandra mówiła nam, jak ciężko jej było tak po prostu być, widzieć jak Braia cierpi i nie móc nic zrobić, a pomimo tego Braia pragnęła, aby Mandra była przy niej. Przed chorobą relacja między Braią i Mandrą nie była najlepsza, wręcz przeciwnie. Kobiety wręcz praktycznie wcale ze sobą nie rozmawiały. Mandra bardzo cierpiała, bo była nieakceptowana przez Braię. Jednak w obliczu choroby wszystko się zmieniło. Mandra o wszystkim zapomniała, tak jakby karta zapisana przez życie w jednej chwili została wyczyszczona. Po śmierci Brai dla Mandry było oczywiste, jej misja to opieka nad trójką dzieci Brai. Także teraz, pod jej opieką jest sześcioro dzieci – jej trójka chłopaków, syn i dwie córki Brai. Mandra mówiła, że zawsze chciała mieć córkę i że nie spodziewała się, że Pan Bóg da ją jej w taki sposób. „Tak” Mandry było dla mnie ogromnym świadectwem. Ona w tym danym momencie wie, co należy zrobić, co jest jej zadaniem: bycie z jej cierpiąca rodziną, bycie dla nich, w jednym momencie wszystko stało się dla niej nowe, wszystko wskazuje na jej powołanie, przeznaczenie, pomimo tego, co przeszła i wycierpiała w tej rodzinie. Pomimo tego, że jej życie nie było i nie jest usłane różami – cierpienie w rodzinie, w relacji z mężem, z jej ograniczeniami. Proszę Was raz jeszcze o modlitwę za tę rodzinę, o jedność, za dzieci, za duszę Brai.
Nowe życie…
Teraz jest taki czas, że wiele naszych przyjaciółek jest w ciąży bądź niedawno urodziło. To ogromna tajemnica – Pan Bóg obdarowuje nowym życiem przez ręce naszych przyjaciół: Larisa, która niedawno urodziła swoje drugie dziecko (Andreę), narodziny synka Bianki (Nikolai), która od dawna pragnęła być mamą, długo starała się ze swoim mężem o dziecko i w końcu Pan Bóg wysłuchał pragnienia jej serca. Jej twarz promienieje, jest tak szczęśliwa z bycia mamą. Tuca, która jest szczęśliwą mamą już dwójki dzieci: Janisa i Sofii. I w końcu Elizabeta… O niej już Wam pisałam, na samym początku mojej misji, bo to właśnie ona tak bardzo poruszyła moje serce. Tak jak Wam wspominałam, Elizabeta ma dwójkę dzieci: Gabriela i Daniela. Dzieci praktycznie od samego początku zostały powierzone opiece zastępczych rodzin. Elizabeta ma lekkie upośledzenie umysłowe, dlatego nie może się nimi zajmować, nie ma też wsparcia ze strony swojej rodziny. Wychowała się w domu dziecka, dużo przeszła i wycierpiała. Elizabeta bardzo kocha swoje dzieci, często o nich mówi, już teraz myśli o czasie, kiedy chłopcy będą dorośli, bo żywi nadzieję, że może później z nią zamieszkają.
Nie tak dawno, bo kilka miesięcy temu, dowiedzieliśmy się, że Elizabeta znów jest w ciąży. Wiadomość, której się nie spodziewaliśmy ani my, ani Elizabeta. Ogromną łaską było towarzyszenie jej w tym czasie szoku i zastanawianiu się, jak to będzie dalej. Mogłyśmy w końcu dzielić z nią radość z tego, że Elizabeta będzie znowu mamą. Byłyśmy w tym czasie przy niej, tak jak potrafiłyśmy. Dostrzegłyśmy też naszą ogromną niemoc – jak same z siebie jesteśmy słabe, nasze wady, zaniedbania, niewystarczalność.
A zarazem powierzałyśmy ten czas Jezusowi, prosząc, aby to On mimo naszych słabości podniósł i poprowadził. W tym czasie oczekiwania Elizabeta przeżyła kolejny ogromny szok. Na kolejnej kontroli u ginekologa dowiedziała się, że serce jej syna Moise przestało bić. Nagle, jakby cały świat się zawalił. Ból. W tym momencie nasuwa się pytanie: dlaczego? Było ono zbędne. Nikt z nas nie wie, dlaczego Pan Bóg zabrał Mojżesza do siebie właśnie teraz, jeszcze przed jego narodzeniem. Moise jest teraz aniołem w niebie. W pierwszym momencie Elizabeta nie zdawała sobie nawet sprawy, z tego, co się stało, szok był dla niej zbyt wielki, ponad jej siły. Dopiero po kilku dniach wszystko zrozumiała. Elizabeta tak ogromnie płakała, gdy straciła swojego synka, cały czas zadawała nam pytanie „dlaczego? dlaczego Moise umarł?” Miała też takie piękne myśli, kiedy mówiła, że teraz jej Moise jest w niebie i że kiedyś się tam z nim spotka i weźmie go w swoje objęcia. Elizabeta ma ogromne serce, serce matki, które tak bardzo cierpi.
Nikolai
Chciałabym Wam również napisać o naszym Przyjacielu Nikolaiu i jego sercu dziecka. Nikolai to nasz przyjaciel, którego spotykamy na podwórku przed blokiem. Jest on na wózku, opiekuje się nim jego rodzina, przede wszystkim tanti Doina. Nikolai ma około 70 lat. Poznałam go na początku mojej misji, później długo go nie widywałam z powodu pogody (gdy jest zimno, Nikolai nie wychodzi z domu ze względu na słabą odporność; gdy jest ciepło i jest piękna pogoda, Nikolai spędza całe dnie na zewnątrz, przed blokiem), a później ze względu na koronawirusa. Nikolai ma problemy z mówieniem: mówi bardzo niewyraźnie, stąd ciężko go zrozumieć. Trzeba, abyśmy były bardzo uważne, gdy go słuchamy, na to, co mówi i na to, jak gestykuluje. I wtedy jest możliwość porozumienia 🙂 Można powiedzieć, że Nikolai mówi sercem. Zawsze ważna w relacji z Nikolaiem jest ta łączność serca. Nikolai tak bardzo raduje się na nasz widok, zawsze dobrze nas rozpoznaje, mam czasem wrażenie, że dla niego jesteśmy jedno, pomimo zmian wolontariuszy, mam poczucie; że rozpoznaje w nas to, co nas łączy – charyzmat Domów Serca. Nikolai pamięta, jak wolontariuszki zabierały go ze sobą do kościoła, to wydarzenie było dla niego bardzo mocne, gdyż za każdym razem, gdy się widzimy, pyta o tę możliwość. W końcu pewnego dnia się udało! Tanti Doina powiedziała, że dziś Nikolai może iść z nami. Gdy Nikolai dowiedział się, że wieczorem idziemy razem do kościoła, był bardzo poruszony. Tanti Doina przyszykowała Nikolaia, odświętnie go ubrała. Gdy przyszłyśmy po niego, wyczekiwał na nas z ogromną radością, był gotowy, abyśmy poszli do kościoła. Czekał na ten moment przez cały dzień. Nikolai powtarzał nam, że nie będzie robił w kościele żadnego hałasu, będzie spokojnie stał podczas całej mszy. Wraz z Mareike byłyśmy ogromnie poruszone postawą Nikolaia na Mszy świętej. Maraike dała mu swój różaniec, Nikolai obserwował, jak my go nosimy, nałożył go na swoją rękę i przez całą mszę z ogromnym szacunkiem go trzymał. Był bardzo poruszony wszystkim, co działo się podczas mszy, z radością wciąż spoglądał nam w oczy, w których błyszczały łzy szczęścia. Poruszyło mnie bardzo jego spojrzenie pełne szacunku do miejsca, kapłana, ludzi, do nas.
Po zakończeniu mszy Nikolai był bardzo szczęśliwy ze wspólnie zrobionego zdjęcia, odprowadziłyśmy go do domu, chciałyśmy pomóc mu wejść do bloku i wjechać windą na piętro. Nie chciał nam robić problemu, komunikując, że da sobie radę, że możemy już wracać, że nie chce nas dłużej zatrzymywać. W końcu jednak dał się namówić na pomoc i widziałam, że w głębi serca bardzo się cieszył, że byliśmy razem, zależało mu, abyśmy we trójkę znaleźli się w windzie. Gdy już byliśmy przed drzwiami jego domu, Nikolai zaprosił nas do środka i pokazał nam swój mały świat: pokój, w którym ma telewizor, okno z widokiem na góry, muzykę. Tam też spotkaliśmy Tanti Doinę, która opiekuje się Nikolaiem i jej córkę, która niedawno wróciła na urlop z Anglii. Bardzo piękne było to spotkanie, to jak Nikolai ze wszystkimi jego ograniczeniami otwiera drzwi do innych relacji. Nikolai ma umysł i serce dziecka, ze względu na swoją chorobę wszystko odbiera z prostotą i radością, wdzięczny za każdy akt dobroci. To był pierwszy raz, odkąd jestem na misji, kiedy odwiedziłam dom Nikolaia. Ten apostolat z Nikolaiem tak bardzo nas wypełnił, czułyśmy się bardzo obdarowane. Nikolai uczy mnie postawy dziecka, postawy wdzięczności.
Po tym spotkaniu myślałam o poznanej kiedyś wspólnocie Drabina Jakubowa. Wspólnota zajmująca się osobami niepełnosprawnymi, która mówi, że podopieczni są dla nas drabiną do nieba, jak aniołowie – bo ich cierpienie to tajemnica, która pozwala przekroczyć granice między ziemią a niebem. Tak sobie myślę, że Nikolai jest dla mnie właśnie takim aniołem.
Edith
Chciałabym Wam jeszcze przedstawić Edith, naszą wierną Przyjaciółkę. Jest osobą konsekrowaną u karmelitanek, o bardzo specyficznej osobowości. Uczę się od niej prostoty i radości dziecka. Edith, można powiedzieć, żyje trochę w swoim świecie, jest wyczulona na rzeczy, których ja często nie zauważam, ma bardzo dobre intuicje, częste natchnienia w codziennych sprawach. Edith mieszka sama i widzę, że cierpi z powodu samotności. Podczas naszych spotkań opowiada nam wiele różnych historii, których bardzo często niełatwo mi się słucha, bardzo lubi mówić o świętych, bądź rzeczach związanych z kościołem, można powiedzieć, że na swój sposób Edith jest szalona. Tak wiele mówi i zawsze znajduje temat, o którym chce nam opowiedzieć. Co najbardziej mnie porusza w jej osobie, co stanowi jej prawdziwe piękno, to jej wrażliwość na potrzeby innych, na ich problemy i cierpienie. Widzieliśmy, jak przeżywała śmierć Przyjaciela, ale i osób, z którymi nie była jakoś specjalnie związana. Potrafi się do głębi zasmucić, gdy dowiaduje się o cierpieniu innych, potrafi się prawdziwie radować. Edith tak bardzo jest na nas wyczulona, tak dobrze zna każdą nową wolontariuszkę. Ma trochę taki problem, że bardzo lubi nas obdarowywać różnymi rzeczami, wie, co nam sprawia przyjemność. Jest tak hojna, że często myślimy: «no nie, to już za dużo prezentów, chyba nie możemy tego wszystkiego przyjąć», a z drugiej strony jest jakieś niesamowite piękno w tym jej obdarowywaniu, taka szczerość podarunku. Widok radości Edith z danych nam rzeczy jest bezcenny. Pamiętam historię spodni, które dała nam Edith, a które nie pasowały żadnej z nas. Podarowałam je więc naszej Przyjaciółce Judith. Kiedy Edith dowiedziała się o tym, że spodnie pasują Judith jak ulał, niesamowicie się rozradowała, to był wręcz wybuch radości. Edith mnie uczy, jak obdarowywać z serca.
Wizyta rodziny Gaetane
Jakiś czas temu gościliśmy rodzinę Gaetane z Francji. Nie zdawałam sobie sprawy, że ten czas może być taką łaską dla naszej wspólnoty i Przyjaciół. Przyjechała mama, tata, siostra z mężem i ponadroczną córeczką Glorią. Sam ich przyjazd to bardzo odważny krok. Co ciekawe, mama i tata Gaetane byli już w Deva 26 lat temu, ponieważ siostra mamy Gaetane – Segolena – 26 lat temu była tutaj na misji. Wtedy jeszcze Dom Serca mieścił się w bloku w pobliskiej dzielnicy. Najbardziej poruszyło mnie podczas ich wizyty to, jak bardzo weszli w naszą misję, jak bardzo się zaangażowali i ofiarowali siebie w tym czasie. Spędzili z nami 5 dni. Każdy moment był jak powiew łaski i ogromny uśmiech Pana Boga, który przez nich spełniał nasze pragnienia. Jednym z nich jest to, że jakiś czas temu wspólnie z moimi wspólnotowymi siostrami rozmawiałyśmy o tym, jak to by było fajnie mieć w naszym ogrodzie kury. To była tylko taka luźna myśl, marzenie. Co za zaskoczenie – widok Charliego, który konstruował kurnik. Pomyślałam sobie: jak dobry Bóg jest wrażliwy na najdrobniejsze pragnienia naszych serc i spełnia je we właściwym czasie. Co za radość, jak teraz przychodzą do nas dzieci i chcą nakarmić kury bądź zebrać jajka. Widzimy, że to jest dobre również dla naszych Przyjaciół.
Rodzina Gaetane wspólnie chodziła z nami na apostolat. Szczególnie poruszająca była wizyta na Calan. Spotkanie z naszym Przyjacielem Oliverem, który tak bardzo ucieszył się z ich wizyty. Oliver żyje sam, jego syn mieszka z mamą, od czasu do czasu przyjeżdża go odwiedzić. Oliver jest po rozwodzie. Stąd ogromne cierpienie samotności. Wizyta rodziny Gaetane była dla niego tak wielkim prezentem, powiedział, że tego popołudnia poczuł się jak w rodzinie, prawdziwej rodzinie.
Mała Gloria była przeszczęśliwa, gdyż miała możliwość spotkania wielu zwierząt. Z kolei jej obecność otworzyła drzwi do serc wielu spotkanych po drodze osób. Ogromną łaską było również spotkanie z rodziną Kilariu, którą mama Gaetane poznała 26 lat temu. Florika, jego żona i mama piętnastki dzieci, w sumie to szesnastki, bo zaadoptowali jedno dziecko. Opowiedzieli nam, że przed ślubem Florika powiedziała mężowi z uśmiechem na ustach, że jej marzeniem jest, aby mieli piętnastkę dzieci i tak się to w ich życiu wypełniło. Z szesnastym dzieckiem było tak, że na wakacje przyjechał do nich chłopiec z domu dziecka, tak dobrze się u nich czuł, zaprzyjaźnił się z ich dziećmi, że rodzice powiedzieli: mamy piętnaścioro, co za różnica, jeśli będziemy mieć szesnaścioro, i tak go przygarnęli do siebie. Jakaż otwartość tej rodziny na Pana Boga w drugim człowieku. Rodzina Gaetane, a szczególnie jej mama, była ogromnie poruszona tym spotkaniem po latach.
Pięknem był wspólny apostolat z rodziną Gaetane, pięknem były codzienne proste czynności wykonywane razem, wspólnie spędzony czas przy stole, rozmowy i to pragnienie poznania jedni drugich, a także ogromna wrażliwość na cierpienie naszych Przyjaciół. Dziękuję Bogu za dar ich obecności w Deva.
„Oby się tak zespolili w jedno… ” J 17,23
Ostatnio, bardzo dużo myślę o tym, czym raz podzielił się tata Pii podczas wizyty u nas. Że wszyscy na świecie powinniśmy dążyć do tego zespolenia, do tej jedności i komunii, abyśmy wszyscy stali się jedno w Jezusie Chrystusie, abyśmy wszyscy byli dla siebie braćmi i siostrami. Abyśmy próbowali być braćmi i siostrami tych, których Pan postawił na naszej drodze, tych obok nas, Przyjaciół w naszym kraju misji, podarowanych nam przez Pana Boga. Szczególnym zadaniem jest próba jedności z osobami, z którymi trudno nam się dogadać i porozumieć. Dla mnie tutaj, na misji to duże wyzwanie – być prawdziwie „bratem” dla drugiego, z którym budowanie relacji nie przychodzi mi łatwo. Myślę, że to właśnie te wszystkie małe wyzwania mogą prowadzić do jedności.
Ostatni niedzielny obiad spędziliśmy z Tanti Marią, Edith, Cornelią i naszą wspólnotą. To spotkanie przy posiłku było dla mnie momentem ogromnej komunii pomiędzy nami: nasza wspólnota, Cornelia, która po mszy przyszła tylko na kawę i tak dobrze się z nami czuła, że wzięła udział w przygotowaniu obiadu i została, nasza Przyjaciółka Edith i Tanti Maria. Kobiety, z tego co wiem, nie są jakoś zaprzyjaźnione, znają się z kościoła. Pięknem był ten wspólny moment podczas obiadu, kiedy stopniowo nawiązała się między nami relacja. Zdałam sobie sprawę, jak ważna jest komunia pomiędzy nami, w naszych rodzinach, bo tylko wtedy jesteśmy silni i możemy tę jedność dać innym.
Kolejnym takim momentem jedności była dla mnie wizyta wraz z Gaetane w dzielnicy cygańskiej Pedal. Odwiedziliśmy rodzinę Baby. Urzekła mnie ta atmosfera przyjęcia, tak naturalna, jakbyśmy były członkami rodziny.
Chrystus jest obecny dla nas tu i teraz w jedności, która wzywa nas do tego, by żyć w Kościele.
Największą rzeczą, jaką można zobaczyć w świecie, jest to,
że są ludzie zjednoczeni ze sobą jako członki jednego Ciała.
Luigi Giussani «Zostawić ślady w historii świata»
Małe nadzieje
Chciałabym podzielić się z Wami historią z naszego… ogrodu. Wraz z naszą wspólnotą, również w tym roku, miałyśmy pragnienie, aby posadzić trochę warzyw i kwiatów na naszym kawałku ziemi. Zabrałyśmy się do tego z wyprzedzeniem. Wczesną wiosną posadziłyśmy w doniczkach pomidory i ogórki. Z ogromną dumą i radością obserwowałyśmy wzrost warzyw z biegiem czasu, pomidory i ogórki pięknie powschodziły. Po upływie kilku miesięcy nadszedł upragniony moment, aby posadzić nasze roślinki do ogrodu. Przesadziłyśmy pomidory i ogórki, jednak zaobserwowałyśmy, że nasze ogórki w ogrodzie „umierają”. Pewnego dnia, gdy rozmawiałam z moją siostrą, powiedziała mi, że popełniłyśmy błąd. Ogórki są bardzo wrażliwe i powinno się je sadzić bezpośrednio w ogrodzie, gdyż są bardzo nieodporne na zmianę gruntu. Ach, jaki był nasz smutek! Starałam się jednak nie tracić nadziei, podlewając je z myślą, że może jeszcze odżyją. Niektóre z nich szybko zwiędły, na inne patrzyłam z cieniem nadziei. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jaką radością i zaskoczeniem było dla mnie, gdy po długim czasie weszłam do ogrodu i zobaczyłam, że ogórki urosły!
Patrzę z ogromną wdzięcznością serca na ten czas, na ten kawałek drogi, który przeszłam tutaj. Czas bardzo piękny, intensywny, przepełniony ogromem radości i trudu, miłości i cierpienia. Ile, przez te prawie dwa lata się wydarzyło, jak wiele momentów, różnych spotkań, codziennych zmagań. Jak Pan Bóg nas zaskakuje, sama to wiele razy przeżyłam: czas misji, kraj misji, ludzie, kultura, wspólnota – sama nigdy bym tego tak nie zaplanowała. Tak bardzo jest widoczne Jego działanie w naszym życiu i jestem z tego bardzo szczęśliwa, wdzięczna za Boże kierownictwo.
Ten mój list to wielki skrót tego, co przeżywam tutaj. Cieszę się, że już niedługo będziemy mogli się spotkać i na żywo podzielić się przeżytym czasem. Dziękuję Wam za to, że byliście ze mną duchowo podczas mojej misji, za Waszą modlitwę i wsparcie finansowe.
Dom Serca św. Mikołaja
Magdalena Wierciszewska, Rumunia
Lipiec 2021